niedziela, 19 stycznia 2014

Liebster Award

Nominacja od: Sucharowa


1. Czy lubisz słodycze?
Nienawidzę słodyczy. Zawsze po nich mam mdłości.

2. Czy masz jakieś zwierzątko?
Tak, mam. Jest to biała chomiczka. Rasa to mandżurski. 

3. Co jest twoją inspiracją w pisaniu?
No to tak:
  • Harry Potter
  • Saga Zmierzch
  • Igrzyska Śmierci
  • Seria Dary Anioła
  • Trylogia Pięćdziesiąt Twarzy Greya
  • Marvel 
4. Od kiedy jesteś Directionerką?
Od lutego 2012 roku. Moja przyjaciółka ich kocha, a mnie nimi zaraziła. Najbardziej zainspirowała mnie osoba Harry'ego Stylesa i Nialla Horana. Tyle w temacie.

5. Czy jest coś, co chciałabyś w sobie zmienić?
Mam o sobie podzielone zdanie, jak o każdej istocie na tym świecie. Mam 14 lat (zaczynam 9 lutego), więc ciężko mi powiedzieć. Nikt nie jest idealny. Cieszę się, że jestem osobą otwartą, ale zarazem zamkniętą. Nienawidzę ludzi, ale są osoby, którzy chcą poznać mój nieogarnięty tok myślenia to pomagam im do tego dojść. 
Innymi słowy; nie.

6. Czy masz przyjaciół, na których zawsze możesz liczyć?
Jest ich niewiele, ponieważ słowo przyjaciel w tych czasach jest bardzo rzadkie. Jeżeli mam być szczera, to są ludzie, na których mogę polegać, ale niekoniecznie mogę ich nazwać przyjaciółmi.

7. Kto z 1D jest twoim ulubieńcem?


8. Co najbardziej lubisz robić w zimowe popołudnia?
Z racji, że jestem marzycielką, lubię myśleć. Lubię tworzyć muzykę, gram na instrumentach, czytam ulubione książki, spotykam się ze znajomymi na mieście, albo po prostu lenię się w domu. Jak co soboty, robię porządki w mieszkaniu, i razem z mamą i młodszą siostrą pieczemy ciasto, lub robimy pizzę. 

9. Jaka jest twoja ulubiona piosenka?
Słucham tylko tego, co wpadnie mi w ucho i nie mam ulubionej piosenki.

10. Jaki jest twój ulubiony smak lodów?
Nie jem lodów. 

~*~ 
Chciałam przeprosić, że aż ponad dwa miesiące nic nie dodawałam. Ja się nie bawię w jakieś Liebster Award, ale to zrobiłam ze względu na Was, by pokazać Wam, że wciąż tutaj jestem. Dziś biorę się za rozdział. A co do komentarzy, bardzo Wam dziękuję. Obyście się już niebawem doczekali tego rozdziału. 

Trilogy Maggie & Justin


niedziela, 10 listopada 2013

Rozdział II

Dotknęła kostki, czując lekkie zimno, lecz trwało to kilka chwil. Była bardzo zdziwiona i wręcz zdezorientowana wszystkim co teraz ją otacza. Dziwne zachowanie Harry’ego też ją bardzo zdziwiło. Roselyn jest ciekawska i będzie dopytywać o wiele spraw.
Wyciągnął z kieszeni telefon i pokierował się w stronę drzwi od małej łazienki. Zamknął drzwi, kątem oka obserwując dziewczynę, która dalej trzymała się za kostkę i błądziła oczami po jego mieszkaniu. Gdy usłyszał ochrypły głos po drugiej stronie, odwrócił głowę i wziął głęboki oddech.
– Mam nadzieję, że dobre wieści przynosisz... – powiedział Ten Ktoś.
– Życie jest pełne niespodzianek, nieprawda Bieber? – prychnął loczek, krzywiąc usta i mówiąc najciszej jak może.
– Jeżeli chcesz bym zabił Louisa nie ma mowy. Nie będę zabijał kumpli, tylko dlatego, że lecą na twój gruby tyłek – rzucił drwiąco Ten Ktoś po drugiej stronie.
– Nie chodzi o to – syknął. – Chodzi o... – zaciął się. – Pewną feministyczną lafiryndę, która jest jak wrzód na dupie. Przyjeżdżaj do Manhattanu, wątpię, że jest to coś mniej ważnego niż twój burdel w Seattle.
– Jeszcze słowo, a będziesz lizał mi jaja – warknął, po czym westchnął z rezygnacją Ten Ktoś i dodał: – Czekajcie na mnie w Treak Club o pierwszej. Wypatrujcie mnie w ciemnych kątach.
– Lubisz się witać z klasą, ale nie musisz. Tamara i tak jest z Niallem.
Harry zaśmiał się, akcentując każde słowo. Ten Ktoś rozłączył się, a on schował telefon do tylnej kieszeni. A gdy otworzył drzwi, zobaczył tylko pustkę. Roselyn uciekła, a on zaczął przeklinać pod nosem.

Roselyn zdyszana leciała w stronę domu, zupełnie zapominając o tym jaki był cel wycieczki. Gdy była przed własnymi drzwiami od domu, zauważyła, że są uchylone. Otuliła się ramionami, gdy powiał ostry podmuch wiatru, który był lodowaty. Zacisnęła usta i potruchtała do drzwi. Jej włosy powiewały w różne strony. Zawołała babcię i mamę... odpowiedziała jej cisza. Wielokrotnie już to zrobiła, ale dom był po prostu pusty. I zimny. Na dworze było coraz ciemniej, Roselyn nie wiedziała co robić. Usiadła w kącie pod schodami i wyciągnęła telefon z kieszeni. Wybrała numer do Tiffany, lecz po wielokrotnych próbach nie odebrała. Babcia Madeleine nie miała telefonu, iż zawsze zostawiała kartki gdzie wychodzi, co trzeba zrobić, lub po prostu siedzi w domu w kącie i popija miętową herbatę. Nawet pytała sąsiadów, jednak nikt nikogo nie widział. Roselyn miała w głowie pustkę. Jedyną osobą, do której z chęcią zwróciłaby się o pomoc jest to o dziwo – Harry. Wróciła do domu i zapaliła światło. Mimo jaki był dzisiaj dla niej okropny, nie żałowała, że wylał na nią wodę. Nie. Była nawet wdzięczna.
Osunęła się po ścianie i objęła nogi, aby się ogrzać. Kiedy chciała już zamknąć oczy, coś zaświeciło przed nią. Możliwe, że to blask srebrnego księżyca, lecz to leżało na stole. Dziwne, że wcześniej tego nie zauważyła. Wstała leniwie i ciekawa podeszła do stołu. Na nim leżała kartka i cztery szmaciane woreczki z różnymi kolorami. Jedna miała srebrny, drugi pomarańczowy, trzeci czerwony, a czwarty złoty. Ściągnęła brwi. Wzięła jedno do ręki i otworzyła zawartość woreczka. W nim była mała fiolka. Schowała fiolkę i wzięła kartkę do ręki:

Nie zastanawiaj się skąd to jest, lub co to jest. Po prostu podziel się tym z przyjaciółmi z ulicy. Czwarta jest dla ciebie. To prezent, kochana Roselyn.
Anastasia

Roselyn przełknęła głośno ślinę. Nie kojarzyła imienia, pisma, a co dopiero tych przyjaciół. Po raz kolejny próbowała dodzwonić się do mamy i babci Madeleine. I tym razem próby poszły na marne. Schowała do kurtki trzy woreczki. Ostatni ze złotą wstążką trzymała w ręku i zastanawiała się co to mogłoby być. Poczuła się jak Alicja z Krainy Czarów. Wyciągnęła, po czym połknęła zawartość. Smak był gorzki, czuć było cynamon. Jak u niej w domu. Nie poczuła nic prócz tego. Myślała, że od tego urośnie, albo zmaleje. Nic z tych rzeczy. Wciąż myślała o Harrym i o tym, by zapytać co to wszystko ma znaczyć. Kilka łez spłynęło po jej policzku z tęsknoty i z bezradności. Złapała się za kostkę, która niespodziewanie zapiekła, jakby ktoś przyłożył jej rozżarzony węgiel do skóry. Syknęła przez zaciśnięte zęby i odkryła skarpetkę. Ujrzała wyryty napis:

Treak Club

Ściągnęła brwi i oblizała usta. Ból ustał. Kiedy zrozumiała, że w Manhattanie jest taki klub. To wszystko ją przerosło. Wzięła głęboki oddech i wstała. Pokierowała się do swojego pokoju, po czym jak najprędzej wyciągnęła sukienkę, którą ubrała na przyjęcie jednej z koleżanek ze starej szkoły. Znowu smutno jej się zrobiło. Te  wspomnienia doprowadzały ją do szału.
Ale nic teraz się nie liczyło. Tylko to by dowiedzieć się o co w tym chodzi. W ciągu godziny jej życie stało się jedną wielką niewiadomą. Sądziła, że w tym klubie dowie się kto to Anastasia i co tutaj się dzieje. Poszła pod gorący prysznic i zrobiła wszystko, by dobrze wyglądać chociaż raz. Sukienka była na ramiączkach, miała słodkie falbany i koronkę. Ubrała zamiast trampek, botki z bawełną od wewnątrz. Wyglądała nienajgorzej. Włosy podkręciła lokówką, dzięki czemu wyglądała jeszcze bardziej uroczo. Nałożyła na siebie sweter i wzięła szkolną torbę, wyciągając z niej książki, a wkładając klucze, telefon, ładowarkę, portfel, pieniądze, oraz cztery... trzy woreczki. Uznała to za żart, ale wolałaby się przekonać na innych. Być może się przyda.
Do centrum Manhattanu pojechała taksówką, iż piechotą byłoby za daleko. Miasto tętniło niewyobrażalnym życiem, dorośli ludzie nawet bawili się i przechadzali po ulicy. Czuć było zapach benzyny, papierosów, oraz alkoholu w pobliżu Treak Club. Był to najbardziej tętniący życiem klub w pobliżu. Kiedy w końcu trafiła na swoją kolej, (a kolejka była dość długa), zapłaciła wykidajło, następnie weszła do środka. Było ciemno, cuchnęło potem, alkoholem i papierosami. Nie chciała nawet wiedzieć co dalej. Usiadła przy barze, a barman popatrzył na nią dość sceptycznie. Nie wiedziała co robić. Czuła na sobie jego wzrok, a serce biło do rytmu piosenek, które leciały nie wiadomo skąd.
Poczuła na szyi kolejne, gorsze piekące uczucie, oraz dziwny dreszcz przechodzący przez jej kręgosłup. Gwałtownie odskoczyła od miejsca, zauważając, że mężczyźni zamierzali do niej podejść. Wyślizgnęła się między nimi i powędrowała do łazienki. Nie pachniała najlepiej, ale najważniejsze było lustro. Stanęła przed nim i zauważyła:

Święty spokój będziesz miała jak trafisz nieco wyżej oczu.

Odkręciła zimną wodę, po czym obmyła świeżą ranę. Piekła, ale starannie ją obmyła, tak aby była ledwo widoczna. Spojrzała na zegarek. Za pięć dwunasta. Otworzyła z lekkiego szoku szerzej oczy. Nigdy nie była do tak późna poza domem, lecz z racji tego, iż nikogo nie było w domu, nie mogła jej doczekać kara. Coraz bardziej zaczęła się denerwować. Niecierpliwiła się z sekundy na sekundę. Już nawet zaczęła tracić nadzieję na cokolwiek. Wychodząc, wpadła na kogoś wyższego od niej samej. Tym razem nie miał wody, ani nic do picia. Był ubrany w białą koszulę i czarny podkoszulek. Rysy twarzy były znajome. Harry. To tak jakby stanął przed nią Anioł, który ma zamiar pomóc jej w trudnych chwilach. On osłupiał widząc ją w klubie. Zacisnął zęby i złapał ją za ramię. Pociągnął z powrotem do łazienki i popchnął od siebie. Nie mógł opanować emocji.
– Co ty tu u diabła robisz?
– Co ty tutaj robisz? – założyła ręce na piersi. Harry podszedł do niej kilka kroków, jednak ona zrobiła w tył tyle samo ile on.
– Pierwszy spytałem... Jak się czujesz? Kostka nie boli? – odchrząknął. Ona milczała, patrząc na popisaną kafelkową ścianę. – Przestań się boczyć! Dlaczego uciekłaś? Prosiłem, zostań!
– Nie zamierzałam siedzieć u ciebie całą noc! Poza tym, mojej babci nie ma w domu, jak i mamy i nie wiem co teraz robić.
– Po cholerę przyszłaś do klubu, śledzisz mnie? – złapał ją za nadgarstek i sprawił, by spojrzała w jego szmaragdowe oczy, które hipnotyzowały. Zacisnęła usta i odsunęła się. – Odpowiedz, feministyczna lafiryndo!
Roselyn miała dosyć słuchania tego co mówi, więc po prostu machnęła płaską ręką w jego policzek, który po chwili zapiekł. Na twarzy stał się czerwony jak burak i ledwo opanował się od podniesienia na nią ręki. Ona panicznie odsunęła się od niego i zaczęła głośno z dużymi przerwami oddychać.
– Harry, gdzie ty-
Blondas o imieniu Niall stanął w progu drzwi do łazienki i zauważył swojego nerwowego przyjaciela, oraz nową znajomą twarz ze szkoły. Był zmieszany i nie wiedział co powiedzieć.
– Harry, Jay będzie za półtorej godziny, lepiej chodź, zostaw ją – szepnął mu do ucha, łapiąc go za ramię i kierując w stronę drzwi. W ostatniej chwili loczek odepchnął od siebie przyjaciela i ostrym spojrzeniem przejechał wzdłuż bezbronnego ciała szesnastolatki. – Odpuść.
– To przez nią, chciałem by Bieber zjawił się w Manhattanie, idioto – warknął cicho, łapiąc go za kołnierz od t-shirtu. Niall spojrzał na Roselyn zdziwionym spojrzeniem.
– Idę poszukać Tamary i Louisa – mruknął i bez zbędnych słów ich opuścił. Harry wziął kilka głębokich oddechów, a ona drżała objęta własnymi ramionami. Jej piwne oczy były szklane. Wyczuł, że się boi.
– Lepiej chodź. Przy okazji kogoś poznasz... – powiedział.
– Nie ufam ci – syknęła.
– Spróbuj. Nie zamierzam się pieprzyć z małolatem – prychnął, po czym wyszedł. Zamknął drzwi, ale wiedział, że za chwilę poczuje jej zapach przy swoim boku. Roselyn i tak nie miała nic do stracenia. Wybiegła z łazienki i ujrzała jego białą koszulę w tłumie, przeciskając się między spoconymi ciałami innych ludzi.
Głośna muzyka nawet zagłuszała jej myśli. Harry po chwili stanął przed wielgaśnymi, granatowymi drzwiami. Otworzył je i  grzecznie poczekał, aż Roselyn pójdzie wraz z nim. Spojrzała na niego, Harry skinął głową, po czym oboje weszli do środka. Tam było również ciemno. Rudowłosa dziewczyna siedziała na skórzanej kanapie w obcisłej sukience o kolorze pomarańczowo-żółtym. Kiedy odwróciła wzrok, aż oniemiała z wrażenia kogo widzi. Louis siedział obok i popijał czerwonym napojem.
– Roselyn! – Tamara rzuciła się z radością na nową koleżankę i spojrzała na Harry’ego, patrząc znacząco. On schylił głowę i zagryzł wargę. – Skąd się wzięłaś?
– Podejrzewam, że z waginy jej mamy – usłyszeli prze dziecinny głos geja, popijającego alkohol. Niall zaśmiał się.
– Trafne, Louis. Trafne.
– Kiedy Justin będzie, zaczynamy się niecierpliwić? – powiedziała lekko zirytowana i zniecierpliwiona dziewczyna.
– Za godzinę – wyjaśnił loczek i sięgnął na szklanym stoliku po drinka.
– To po cholerę szykowałam się dwie godziny, jak mogłam zacząć się szykować teraz i byśmy przyszli o odpowiedniej porze! – powiedziała głośno, a Roselyn stała jak posąg. – Czasami cię nienawidzę, Harry!
– Ale wiem, że dalej masz słabość do moich dołeczków – wytknął jej język i zjadł oliwkę, która znajdowała się w drinku.
– Ty chyba jedyna rzecz, którą w tobie kocham – wywróciła oczami.
Roselyn odchrząknęła, a wszystkie oczy po chwili spadły na nią. Wzdrygnęła się i wzięła głęboki oddech.
– Czy ktoś zna jakąś Anastasię? Włóczyła się tutaj może?
Nastała cisza, a wszyscy wymienili się spojrzeniami. Harry ugryzł kieliszek i wypił do końca drink.
– Ja znam Anastasię Steele z trylogii Pięćdziesiąt Twarzy Greya – wykrzyknął uradowany Louis. Wszyscy się zaśmiali, jednak Harry’emu nie było do śmiechu. Tamara pociągnęła ją do kanapy i obie usiadły. Roselyn czuła się dziwnie. Serce waliło jej młotem.
– Nie znamy żadnej Anastasii, Roselyn. Przykro nam, ale nie umiemy pomóc – westchnął Niall, siadając obok Tamary. Tamara przylgnęła głową do jego piersi, a blondyn ucałował ją w czubek głowy. Harry siedział cicho zamyślony, a blondynka kątem oka na niego patrzyła. Gwałtownie, w jakichś dziwnych okolicznościach, Harry runął na ziemię, stolik niespodziewanie się wywrócił, a szkło rozrzuciło się po podłodze na kilkadziesiąt kawałków. Roselyn chciała wstać, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Zauważyła, że nikt nie zwraca na to uwagi. Gdy Harry znalazł się na ścianie, zaczął się głupio śmiać, a ona zmarszczyła czoło.
– Dlaczego ja nadal się na to nabieram, Bieber? – pomachał dłonią przed sobą, a na podłogę zsunął się skórzany płaszcz. Z niego wyłonił się wysoki chłopak. Miał włosy ułożone jak Elvis Presley, jakby użył pomady. I chyba naprawdę tak było. Miał czarne dżinsy na sobie i czarny t-shirt z kołnierzykiem w kształcie litery V.
– Bo jesteś totalnym idiotą, że nazywasz mój stary dom burdelem. To jest kara za traktowanie tego wszystkiego jak gówno.
– Może i jestem idiotą, a moimi przeprosinami jest pewna dziewczyna, która ma ciekawą historię do opowiedzenia. Roselyn... mogłabyś tu podejść?
Kątem oka Harry spojrzał na nią, a Tajemniczy Chłopak odwrócił głowę, a ich spojrzenia się zetknęły. Była podenerwowana, a już dłonie zaczęły się pocić. Wstała i niepewnie podeszła do nich obojga. Była o głowę mniejsza od Tajemniczego Chłopaka, który był nawet ledwo wyższy od Harry’ego.
– Kim ona jest? – syknął w stronę loczka Tajemniczy Chłopak.
– Jestem R-roselyn i-
Tajemniczy Chłopak przerwał jej.
– Wiesz, że nie może tutaj być. Po jaką pierdoloną cholerę ona się tutaj znalazła. Przyprowadziłeś ją?
Harry odepchnął go od siebie.
– Sama tutaj przyszła. Pomyśl czasem, Bieber... jestem zbyt zaborczy i takie feministyczne lafiryndy nie lubią niegrzecznych chłopców, czyż nie?
– Co się tutaj do cholery dzieje! – wybuchła blondynka, zwracając tym samym ich uwagę. – Ja nawet nie chcę tutaj być!
– Pytała o Anastasię – mruknął Harry, patrząc na Tajemniczego Chłopca. Jemu zaświeciły oczy i zaczął się panicznie bać. Tajemniczy chłopak popatrzył na nią i zbliżył się. Złapał ją w pasie stanowczo, jednak ona próbowała się wyrwać. Zaciągnął się jej zapachem i objął jeszcze mocniej.
– Hej, puszczaj mnie, zboczeńcu! – wykrzyknęła. – Harry, pomóż mi!
– Właśnie to robię...
Poczuła gorące usta chłopaka na szyi, aż nogi jej zadrżały i dosłownie przez jej ciało przeszły różne myśli. Chwilę to trwało, a Roselyn jedynie patrzyła w oczy Harry’ego. Oboje patrzeli na siebie bardzo zdezorientowani. Tajemniczy Chłopak popatrzył na nią i zauważył jak patrzy na Harry’ego. Uśmiechnął się zadziornie, wiedząc, że robi to tylko dlatego, by nie spłonąć ze wstydu, patrząc na niego. 

niedziela, 27 października 2013

Rozdział I

Poranek dla Roselyn był męką. Pierwszy raz od dwóch miesięcy wstała przed siódmą. Chodząc jeszcze do starej szkoły, którą niestety rozebrano, i która była najbliżej jej domu, wstawała piętnaście po siódmej.
Wstała i wzięła poranny prysznic. Już było dwa razy lepiej niż ostatniego dnia sierpnia. Żadnych dziwnych odczuć, a jej wyraz twarzy dalej był senny. Ubrana była w popielaty sweter, świeże spodnie wzięte prosto z prania i wczorajsze trampki i czapkę. Babcia Madeleine pstryknęła na nią palcami, kiedy stała przed drzwiami, chcąc je otworzyć. Babcia zawsze pilnowała jej porannego posiłku przed wyjściem, a uciec przed nią nie było łatwo. Jakby miała oczy dookoła głowy. Dziewczyna głośno westchnęła i wyciągnęła słuchawki z uszu. Przed nią pojawiła się kanapka z masłem orzechowym, kakao i jedno jajko. Przewróciła oczami, po czym usiadła na skrzypiącym krześle, które mogło obudzić połowę sąsiedztwa. Madeleine jak co poranek parzyła kawę dla swojej córki, a dla siebie miętową herbatę. Roselyn wzięła trzy wielkie kęsy, aż napuchły jej policzki jak u chomika. Robiła wszystko, by zostawić pół opróżniony talerz i móc spokojnie wyjść do szkoły, do której miała dość dalej niż do poprzedniej. W kieszeni miała adres szkoły, dzięki czemu powinna łatwo trafić.
Niespodziewanie poczuła jak ktoś zsuwa z jej głowy czapkę, a była to jej mama – Tiffany.
– Hej! – krzyknęła zirytowana i z ustami pełnymi ziarnistego chleba. Kobieta pokazała czubek swojego języka, a następnie powiedziała:
– Nie chodź w domu w czapce. To nie kulturalne. – Babcia Madeleine podała świeżo zaparzoną kawę swojej córce, po czym sama usiadła z ciepłą herbatą przy stole. – Mam nadzieję, że nie będziesz się włóczyć po księgarniach lub innych sklepach po szkole. Spodziewam się ciebie w domu, rozumiesz?
Roselyn kiwnęła niechętnie głową, po czym poprawiła czapkę na głowie. Wypiła kakao duszkiem, a jajko odstawiła na blat. Wstawiła naczynia do zlewu i pocałowała mamę i babcię w policzek.
– Roselyn! – krzyknęła za nią babcia, gdy już trzymała za klamkę. Dziewczyna odwróciła ku niej głowę. – Jak będziesz wracać, kup nowe opakowanie herbaty miętowej.
– Dobrze, babciu – westchnęła, zamykając za sobą drzwi. Od razu kiedy stanęła na betonie, rozglądnęła się. Wyciągnęła z kieszeni kartkę z adresem i poszła w zupełnie inną stronę niż wcześniej chodziła do szkoły.
Oczywiście co chwilę sprawdzała jaka to ulica, jednak musiała pojechać autobusem, iż było za daleko, tym bardziej, że szkoła znajdowała się zupełnie gdzie indziej niż sądziła. Nie było to w centrum Manhattanu. Był w głębi okolic Broadwayu.
Kiedy wysiadła z autobusu, zapłaciła pieniędzmi, które były przeznaczone na herbatę dla babci Madeleine i wiedziała, że będzie musiała się tłumaczyć. Szkoła wyglądała jak szkoła, lecz była trochę większa niż ta, do której chodziła poprzednio. Wejście do szkoły było na tyle duże, że gdyby gruba ludzi rozeszła się, idąc w szeregu, starczyłoby mnóstwo miejsca. Spojrzała na kartkę i adres się zgadzał. Stała przed nową szkołą.
W środku korytarz był bardzo udekorowany. Szafki również. Jedni Emo, drudzy wyglądali neonowo, inni byli zwyczajnymi hipsterami, czy też kujonami. Roselyn czuła się nieswojo. Jak każdy nowy uczeń w nowym miejscu. Każdy pierwszy raz był dziwny i trudny. I każdy przez to przechodził. Każdy krok był jak wieczność. Szukała drzwi z tabliczką „Sekretariat”, jednak coś źle jej to wychodziło. Kiedy w końcu znalazła te drzwi, których szukała weszła do środka. Kobieta z okularami na nosie spojrzała na nią spod byka. Dziewczyna była lekko zmieszana tym, więc tylko powiedziała to po co przyszła. Kobieta miała zbyt dobrą pamięć i znała każdego ucznia, jednak jej nie kojarzyła, więc wiedziała kto to może być – nowy uczeń.
– Nazwisko – jej głos był udręką.
– Roselyn Flynn – bąknęła, po czym podarowała jej kartkę z planem zajęć. Spojrzała na kartkę i dokładnie przyjrzała dzisiejszy plan lekcji. Oczywiście wzięła to co najważniejsze. Gdy tylko wyszła, w ogóle się nie żegnając, czy dziękując, wpadła niespodziewanie na kogoś wysokiego, płci męskiej.
Poczuła, że materiał swetra przykleił się do jej ciała. Została oblana wodą. Podniosła głowę, chcąc wiedzieć na kim móc się potem zemścić. Był to zielonooki loczek, który miał lekko rozchylone usta i nie wiedział co powiedzieć. Spiorunowała go mimo wszystko wzrokiem i warknęła.
– Jesteś ta nowa, no nie? – usłyszała za sobą irlandzki akcent. Był wesoły i przyjazny. Sama stała się zmieszana, lecz nic jej nie interesowało jak to, że stoi na korytarzu mokra. Słyszała chichoty różnych dziewczyn, przez co na twarzy stała się czerwona jak burak. I to nie ze wstydu. – Ale z ciebie debil, Harry!
Blondyn podszedł do niej i podał jej chusteczkę, za którą podziękowała i odsunęła się od drzwi. Jednak nic nie pomogło. Dobrze, że była to woda. Loczek wciąż stał, nie wiedząc co ma powiedzieć.
– Zamknij się, Niall – powiedział w końcu do swojego przyjaciela, który ciągle go obrażał. On zaś uniósł ręce w geście obrony, a Roselyn prychnęła pod nosem.
– Żadnego „przepraszam”, nie znasz? – fuknęła w jego stronę.
– Wylałem na ciebie wodę, a nie sok! – powiedział w obronie. – Widać, że jakaś feministyczna perfekcyjna pani domu się znalazła w szkole.
– Nie znasz mnie – prychnęła, po czym odepchnęła go od siebie, lecz zaraz potem została przywarta do ściany, bardzo mocno. Jęknęła z bólu, zacisnęła zęby, próbując uwolnić się. Każdy ruch bolał coraz bardziej. – Puszczaj, albo będę krzyczeć.
Zielonooki prychnął.
– Uważaj mała, bo chyba na dzień dobry znajdziesz sobie wrogów.
– Harry puść ją – usłyszeli dziewczęcy głos. Była to śliczna rudowłosa dziewczyna, która miała piękne loki, oraz urodziwy uśmiech. Była dziesięć centymetrów wyższa od Roselyn, ale miała mniejszy biust od niej. Blondyn złapał ją w pasie i pocałował w skroń. Zaśmiała się słodko, a loczek nie spuszczając z niej oka, odsunął ramię. – Dziękuję.
Uśmiechnęła się szeroko. Roselyn zrobiła parę kroków do przodu, jednak złapał mocno jej nadgarstek, ścisnął i przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał:
– Uważaj na siebie. W tej szkole przeżyjesz koszmar, jakiego jeszcze nigdy nie przeżyłaś.
Serce Roselyn zaczęło bić szybciej, a ręka stała się sina od mocnego uścisku, jakby zaraz jej kości miałyby się połamać. Wysunęła sprytnie rękę i posłała mu zabójcze spojrzenie. Odszedł trochę dalej, po czym zniknął w głębi korytarzu. Blondyn wyszeptał coś do ucha swojej dziewczyny i pobiegł śladami przyjaciela. Rudowłosa dziewczyna uśmiechnęła się do niej przyjaźnie, gdy ta próbowała jakoś osuszyć sweter. Były to próby na darmo. Najważniejsze, że plama szybko uschnie w czasie pobytu w szkole. Roselyn zauważyła, że dziewczyna wysunęła do niej rękę i czeka na uścisk powitalny. Zrobiła to niechętnie.
– Jestem Tamara, dziewczyna tego wariata w blond włosach. Nie przejmuj się Harrym, nie lubi jak ktoś mu rozkazuje, lub spluwa w twarz – odparła. Dziewczyna skinęła tylko głową.
– Jestem Roselyn – uśmiechnęła się lekko i wręcz nieśmiało. Gdy tylko kiwnęła głową, Tamara wyciągnęła drugą rękę, prosząc o plan lekcji. Speszona i zdezorientowana tym co się dzieje podała jej kartkę, a ona od razu się uśmiechnęła.
– Super, jesteś ze mną w klasie – powiedziała uradowana, oddając jej plan.
– Sądziłam, że masz siedemnaście lat – mruknęła, drapiąc się po karku. Niespodziewanie znikąd usłyszały dźwięk dzwonka, co spowodowało skrzywienie na ustach Tamary. Razem poszły w stronę klasy od historii, lecz Tamara zniknęła jak duch w tym tłumie. Roselyn rozglądała się pewien czas, wołając imię nowopoznanej dziewczyny. Możliwe, że chciała uciec od niej, albo nie miała zamiaru iść na lekcje.
Tak też spóźniła się na swoje pierwsze zajęcia w nowej szkole. Klasy były dość zadbane i nowoczesne, ale nauczyciele byli dość surowi i wredni. Pierwszą wredną osobą jednak był Harry, który może przypadkiem wylał na nią tą wodę, ale samo jego zachowanie było karygodne. Za nic nie chciałaby mieć takiego „kolegę”. Zamiast zapisywać notatki z lekcji rysowała różne bazgroły, typu: figury geometryczne, czy samą siebie. Słuchała tylko wyrywki z lekcji, te najważniejsze – reszta ją nie interesowała.
Zajęcia minęły szybko dzięki temu, iż jej głowa była ponad chmury, zastanawiając się nad przedziwnymi rzeczami. Była typem samotnika i rzadko zdarzało się, że z kimś łapie wspólny język. Zawsze zapamięta sytuację z podstawówki, kiedy jej dobra koleżanka zostawiła ją, stając się zupełnie kimś innym niż była. Dlatego uważała, że przyjaźń jest przereklamowana jak każde inne głębokie koleżeństwo.
Sprawdziła kieszeń. Pusta. Teraz na pewno babcia Madeleine będzie zła, gdyż nie dostała swojej herbaty, którą kocha. Najgorsze dla Roselyn było to, iż będzie musiała przebyć kilka kilometrów na piechotę, by dotrzeć bezpiecznie do domu. Nigdzie nie zauważyła swoich pierwszych, dziwnych znajomych. Nawet przed szkołą, czy na przerwach. Jakby zniknęli jak duchy.
Zawsze w torbie trzymała swoje słuchawki i MP3, dzięki czemu powrót do domu stał się przyjemny. Pierwszą piosenkę jaka wyłoniła się z słuchawek była Dark Paradise. Dzięki słuchaniu, jej droga do domu zajęła nie więcej niż godzinę. Jednak zauważyła, że na koszu na śmieci przed wejściem, stoją zaschnięte kwiaty, które już dawno powinny być w koszu. Zaśmiała się pod nosem. Otworzyła drzwi, a w nich poczuła zapach warzyw, ziemniaków i kotletów. Dopiero teraz zrobiła się głodna, a brzuch zaczął głośno burczeć, wołając: „Jeść! Jeść!”. Babcia Madeleine jako pierwsza przywitała wnuczkę, a Roselyn skrzywiła usta, ściągając kurtkę.
– Gdzie moja herbatka, kochanie? – zapytała lekko zniecierpliwiona. Blondynka ściągnęła buty i westchnęła głośno.
– Musiałam wydać pieniądze na autobus, bo okazało się, że moja szkoła leży nieco dalej niż mi mówiono. Kupię jutro, ale będę też potrzebować oszczędności na transport do domu i do szkoły.
– Nic się nie stało – westchnęła smutna, a ramiona starszej kobiety opadły. – Zdarza się.
– Albo nie! Pójdę jeszcze dziś – odskoczyła od miejsca Roselyn.
– Poczekaj, pójdę po drobne – uśmiechnęła się momentalnie babcia. Dziewczyna odwzajemniła gest i znowu musiała na nowo ubierać buty i kurtkę. Było to trochę męczące. Madeleine wróciła z kilkoma monetami i dolarami. – Tiffany jest teraz w pracy, będzie za godzinę, więc obiad również będzie za godzinę.
– Się wie – zaśmiała się. Zsunęła ciężką torbę z ramienia i odłożyła obok szafki na buty. Wyszła z mieszkania i ostatni raz spojrzała na kwiatki, które w sumie było jej szkoda. Długo pobyły na parapecie.
Powoli robiło się ciemno, jednak Roselyn nie zważała na to. Szła wzdłuż dzielnicy Harlem, po czym trafiła na opuszczony targ przy stacji kolejowej, La Marqueta. Czasami po szkole włóczyła się tam, a chęć powrócenia do wspomnień była silniejsza. Miejsce było zaniedbane, zanieczyszczone i idealne dla chuliganów, czy bezdomnych. Rozglądając się, przechodziła przez okolicę, gdy usłyszała znajome głosy. Były to głosy Harry’ego i Tamary. Zmarszczyła czoło i przywarła plecami do zimnej, ceglanej, brudnej ściany, następnie uchyliła głowę móc spojrzeć ich twarze, oraz co robią.
– Musisz mu powiedzieć, wiesz o tym? – Tamara miała założone ręce na piersi, a jej wyraz twarzy był przygnębiający.
– Sądzisz, że jestem głupi? – prychnął, marszcząc brwi.
– Zadzwonisz do niego jeszcze dzisiaj i mu powiesz, okej? Wyślę do ciebie Louisa, by cię przypilnował.
– Geja, który na każdym kroku próbuje mnie poderwać? – prychnął ponownie.
– To jest twój przyjaciel, idioto! – warknęła Tamara, zaczesując swoje włosy do tyłu. Dzięki temu powstało echo, a serce Roselyn przyśpieszyło biciu. Nie wiedziała co myśleć. Miała pustkę. Już nawet zapomniała jaki był cel tej wycieczki. Szybko oprzytomniała, wzięła głęboki oddech i zaczęła biec. Niestety potknęła się o puszkę i runęła z hukiem na ziemię, a dźwięk jaki wydała obracająca się puszka zmieszaną z echem było najgorsze co mogło być.
– Kto tam jest? – wykrzyknął Harry, a jego kroki były głośne. Wstała niechlujnie, po czym pobiegła dalej, lecz nie dalej niż pół metra. Poczuła ból w kostce i ponownie opadła na ziemię jak worek ziemniaków. Próbowała się podnieść, lecz na marne. Ból kostki był okropny. Ujrzała postać Harry’ego, który nie był najwidoczniej zadowolony. Wręcz przeciwnie. Jego mina była surowa, okrutna, a w oczach widziała żarzący się ogień złości. Tamara stała za nim. – To ta pyskata.
– Roselyn, co ty tu robisz? – zapytała lekko zmieszana dziewczyna. Harry kucnął przed blondynką, a ona drżała. Nie z zimna, lecz ze strachu.
– A więc tak ma na imię... – spojrzał w jej piwne oczy, widząc strach i nieufność. – I co by tu z tobą zrobić...
Tamara podeszła do przyjaciela i również przykucnęła.
– Lepiej weź ją do siebie – szepnęła do jego ucha. – Zaopiekuj się jej kostką.
– Wiesz, że w ten sposób nie mogę – mruknął. – To ją zabije.
– Nie ma życia bez ryzyka, sam tak mówisz – odparła. Harry westchnął i dokładnie się jej przyglądnął. Przejechał ręką po jej stopie i złapał mocno za kostkę. Zawyła z bólu, zacisnęła zęby, po czym warknęła na loczka.
– Boli cię? – uniósł brwi.
– Nie, swędzi, wiesz? – starała się uśmiechnąć sztucznie, lecz miała skrzywione usta, a ból był paraliżujący pod każdym względem. Bez słów, wziął ją w ramiona, a ona zacisnęła zęby, próbując powstrzymać przeszywający ból. Harry przyjrzał się jej rysom twarzy, a następnie spojrzał na rudą przyjaciółkę.
– Jeżeli to zrobię i ją zabiję, to przez ciebie będę miał krew na rękach, jesteś tego świadoma? – syknął przez zaciśnięte zęby, a jego gardłowy warkot był bardzo groźny, jednak Roselyn poczuła się dziwnie bezpiecznie w jego ramionach. Tamara kiwnęła głową i pożegnała przyjaciela całusem w policzek.
Roselyn nawet nie chciała myśleć jak wygląda w jego ramionach. Nie chciałaby, aby ktokolwiek kto ją zna widział ją teraz, by potem naskarżyć się jej mamie, lub babci Madeleine. Wtedy już na pewno byłaby martwa. Szli w ciszy, w ogóle się do siebie nie odezwali. Harry patrzył przed siebie, a ona rozglądała się na wschodnią dzielnicę Harlemu.
Po jakimś czasie, stanęli przed bramą do garażu. Wypuścił ją z ramion, oparła dłoń na jego karku, a ona kluczem otworzył garaż, który w mgnieniu oka otworzył się. Ujrzała mnóstwo po obwieszanych plakatów na marmurowych ścianach, trzy duże głośniki, trzy materace, które odgrywały rolę łóżka, lodówkę i oświetlenie. Zielonooki spojrzał na niebo, które prognozowały kolejną ulewę.
– Zbliża się burza, lepiej żebyś została na noc, czego nie popieram, bo nie lubię mieć gości – odparł. Roselyn prychnęła jednak po chwili zorientowała się co powiedział.
– Co?! Ja nie mogę! Jutro jest szkoła. Moja mama mnie zabije, jeżeli nie wrócę – pisnęła. Harry zignorował jej ton, po czym ponownie wziął ją w ramiona i usadowił na łóżku. Miała naburmuszoną minę i w ogóle nie zamierzała siedzieć w miejscu przez całą noc.
– Bieber mnie zabije jeżeli użyję na tobie to gówno – mruknął. Wyciągnął z pod materaca, urządzenie przypominające trochę prostokąt o metalicznym połysku. Przyłożył do jej kostki „prostokąt”, a ona poczuła chłód, zarazem dziwną ulgę. Na jej twarzy pojawiło się zdziwienie i szok. Popatrzył na nią spod rzęs i zmarszczył czoło. – Dziwne...
– Co to jest? – zapytała.
– Mówimy na to Lekarstwo dla łowców – uśmiechnął się lekko. – Ale ciebie powinno to zabić, bo... kurwa...
Przerwał to dzwoniący telefon, a loczek wstał i odciągnął od niej „prostokąt” i schował pod materac, tam gdzie leżał poprzednio. Roselyn w głowie miała pustkę i nie wiedziała co ma robić. 
Bólu już nie czuła. 

Prolog

Nowy Jork, 31 sierpnia 2012
Szesnastoletnia dziewczyna szła chodnikiem na dzielnicy Harlem w Nowym Jorku i rozglądała się wokół siebie. Wokół panowała ciemność, uliczne latarnie oświetlały okolice. Było dość chłodno. Ulicami przejeżdżały samochody i  rowerzyści. Miała ciemnoblond włosy, jasną karnację i była dość wysoka jak na szesnastoletnią dziewczynę z Nowego Jorku. Oczy piwne. Na głowie miała czarną czapkę krasnala, dżinsy z dziurami w kolanie, już odrobinę zaniedbane czarne trampki i skórzaną kurtkę. W uszach słuchawki, a z nich wyłaniała się znana piosenka Princess Of China wersja akustyczna.
Kiedy postawiła kolejny krok, była przy jednej z ulicznych latarni. Zamigała wielokrotnie, a ona uniosła wzrok na nią. Na latarni pojawił się znikąd lód, a wiatr stał się jeszcze gorszy. Zatrzepotała rzęsami i nogami, po czym schowała do kurtki zimne dłonie. Poszła dalej, lecz latarnia nadal migała. Niespodziewanie żarówka w niej pękła.
Była metr od domu, gdy usłyszała grzmoty i zaczęło się błyskać na ciemnym niebie. Nagle mocna ulewa spadła, a ona w jednej chwili stała się mokra, a włosy przykleiły się do szyi. Słuchawki wypadły jej z uszu. Dziewczyna w ostatniej chwili otworzyła drzwi do mieszkania, w którym buchnęło ciepłem i znanym zapachem cynamonu. Ściany na korytarzu były jasnożółte, jednak przez lata stał się wyblakły i nikt z tym nic nie robił. Powiesiła na wieszaku przemokłą kurtkę, ściągnęła buty i rzuciła je w kąt. Weszła do kuchni gdzie na kanapie siedziała starsza kobieta. Popijała miętową herbatą, oglądając serial kulinarny, a kiedy dziewczyna odchrząknęła, zwróciła ku niej swoją uwagę. Uśmiechnęła się na jej widok. Ciemna blondynka usiadła na kwiecistej kanapie, obok swojej babci. Salon był dość mały. Ściany były koloru nudle, a na nich po obwieszane pejzaże. Chryzantemy, róże i fiołki stały na parapecie, które już dawno powinny być wyrzucone do kosza. Płatki tych kwiatów były już zaschnięte i brzydkie. Po chwili poczuła jak ktoś kładzie rękę na jej ramieniu. Uniosła głowę, widząc młodą kobietę o kruczoczarnych włosach. Na szyi wisiał śliczny naszyjnik w kształcie tulipana – prezent urodzinowy. Wymieniły spojrzenia, jednak kobiety był bardziej surowy. Dziewczyna doskonale wiedziała gdzie musi się teraz udać.
– Idź się wyspać jest już późno, a wiesz co cię czeka jutro – zadeklarowała matka. Kiwnęła głową, ucałowawszy babcię w policzek, następnie mamę. Potruchtała na górę, a kolejny korytarz był skromny. Jednak dalej te same wyblakłe ściany, a drewniana powierzchnia skrzeczała. Rozpięła koszulę w czasie drogi do łazienki, która miała rdze na widocznych powierzchniach. Ściągnęła wszystkie ubrania, rzucając na podłogę.
Ciepła woda spływała po jej ciele kaskadą, a każda kropelka sprawiała, że jej ciało odpręża się. Przymknęła powieki, kiedy usłyszała głośny grzmot z dworu. Serce na moment stanęło jej, gdy na ciele ponownie pojawił się chłód. Podkręciła bardziej wodę, jednak dalej było jej zimno. Podniosła głowę do góry, a na suficie lampa znów zaczęła dziwnie migać, jakby zaraz się popsuła. Identycznie jak z uliczną latarnią. Zmarszczyła czoło. Chyba nie była sama.