niedziela, 27 października 2013

Rozdział I

Poranek dla Roselyn był męką. Pierwszy raz od dwóch miesięcy wstała przed siódmą. Chodząc jeszcze do starej szkoły, którą niestety rozebrano, i która była najbliżej jej domu, wstawała piętnaście po siódmej.
Wstała i wzięła poranny prysznic. Już było dwa razy lepiej niż ostatniego dnia sierpnia. Żadnych dziwnych odczuć, a jej wyraz twarzy dalej był senny. Ubrana była w popielaty sweter, świeże spodnie wzięte prosto z prania i wczorajsze trampki i czapkę. Babcia Madeleine pstryknęła na nią palcami, kiedy stała przed drzwiami, chcąc je otworzyć. Babcia zawsze pilnowała jej porannego posiłku przed wyjściem, a uciec przed nią nie było łatwo. Jakby miała oczy dookoła głowy. Dziewczyna głośno westchnęła i wyciągnęła słuchawki z uszu. Przed nią pojawiła się kanapka z masłem orzechowym, kakao i jedno jajko. Przewróciła oczami, po czym usiadła na skrzypiącym krześle, które mogło obudzić połowę sąsiedztwa. Madeleine jak co poranek parzyła kawę dla swojej córki, a dla siebie miętową herbatę. Roselyn wzięła trzy wielkie kęsy, aż napuchły jej policzki jak u chomika. Robiła wszystko, by zostawić pół opróżniony talerz i móc spokojnie wyjść do szkoły, do której miała dość dalej niż do poprzedniej. W kieszeni miała adres szkoły, dzięki czemu powinna łatwo trafić.
Niespodziewanie poczuła jak ktoś zsuwa z jej głowy czapkę, a była to jej mama – Tiffany.
– Hej! – krzyknęła zirytowana i z ustami pełnymi ziarnistego chleba. Kobieta pokazała czubek swojego języka, a następnie powiedziała:
– Nie chodź w domu w czapce. To nie kulturalne. – Babcia Madeleine podała świeżo zaparzoną kawę swojej córce, po czym sama usiadła z ciepłą herbatą przy stole. – Mam nadzieję, że nie będziesz się włóczyć po księgarniach lub innych sklepach po szkole. Spodziewam się ciebie w domu, rozumiesz?
Roselyn kiwnęła niechętnie głową, po czym poprawiła czapkę na głowie. Wypiła kakao duszkiem, a jajko odstawiła na blat. Wstawiła naczynia do zlewu i pocałowała mamę i babcię w policzek.
– Roselyn! – krzyknęła za nią babcia, gdy już trzymała za klamkę. Dziewczyna odwróciła ku niej głowę. – Jak będziesz wracać, kup nowe opakowanie herbaty miętowej.
– Dobrze, babciu – westchnęła, zamykając za sobą drzwi. Od razu kiedy stanęła na betonie, rozglądnęła się. Wyciągnęła z kieszeni kartkę z adresem i poszła w zupełnie inną stronę niż wcześniej chodziła do szkoły.
Oczywiście co chwilę sprawdzała jaka to ulica, jednak musiała pojechać autobusem, iż było za daleko, tym bardziej, że szkoła znajdowała się zupełnie gdzie indziej niż sądziła. Nie było to w centrum Manhattanu. Był w głębi okolic Broadwayu.
Kiedy wysiadła z autobusu, zapłaciła pieniędzmi, które były przeznaczone na herbatę dla babci Madeleine i wiedziała, że będzie musiała się tłumaczyć. Szkoła wyglądała jak szkoła, lecz była trochę większa niż ta, do której chodziła poprzednio. Wejście do szkoły było na tyle duże, że gdyby gruba ludzi rozeszła się, idąc w szeregu, starczyłoby mnóstwo miejsca. Spojrzała na kartkę i adres się zgadzał. Stała przed nową szkołą.
W środku korytarz był bardzo udekorowany. Szafki również. Jedni Emo, drudzy wyglądali neonowo, inni byli zwyczajnymi hipsterami, czy też kujonami. Roselyn czuła się nieswojo. Jak każdy nowy uczeń w nowym miejscu. Każdy pierwszy raz był dziwny i trudny. I każdy przez to przechodził. Każdy krok był jak wieczność. Szukała drzwi z tabliczką „Sekretariat”, jednak coś źle jej to wychodziło. Kiedy w końcu znalazła te drzwi, których szukała weszła do środka. Kobieta z okularami na nosie spojrzała na nią spod byka. Dziewczyna była lekko zmieszana tym, więc tylko powiedziała to po co przyszła. Kobieta miała zbyt dobrą pamięć i znała każdego ucznia, jednak jej nie kojarzyła, więc wiedziała kto to może być – nowy uczeń.
– Nazwisko – jej głos był udręką.
– Roselyn Flynn – bąknęła, po czym podarowała jej kartkę z planem zajęć. Spojrzała na kartkę i dokładnie przyjrzała dzisiejszy plan lekcji. Oczywiście wzięła to co najważniejsze. Gdy tylko wyszła, w ogóle się nie żegnając, czy dziękując, wpadła niespodziewanie na kogoś wysokiego, płci męskiej.
Poczuła, że materiał swetra przykleił się do jej ciała. Została oblana wodą. Podniosła głowę, chcąc wiedzieć na kim móc się potem zemścić. Był to zielonooki loczek, który miał lekko rozchylone usta i nie wiedział co powiedzieć. Spiorunowała go mimo wszystko wzrokiem i warknęła.
– Jesteś ta nowa, no nie? – usłyszała za sobą irlandzki akcent. Był wesoły i przyjazny. Sama stała się zmieszana, lecz nic jej nie interesowało jak to, że stoi na korytarzu mokra. Słyszała chichoty różnych dziewczyn, przez co na twarzy stała się czerwona jak burak. I to nie ze wstydu. – Ale z ciebie debil, Harry!
Blondyn podszedł do niej i podał jej chusteczkę, za którą podziękowała i odsunęła się od drzwi. Jednak nic nie pomogło. Dobrze, że była to woda. Loczek wciąż stał, nie wiedząc co ma powiedzieć.
– Zamknij się, Niall – powiedział w końcu do swojego przyjaciela, który ciągle go obrażał. On zaś uniósł ręce w geście obrony, a Roselyn prychnęła pod nosem.
– Żadnego „przepraszam”, nie znasz? – fuknęła w jego stronę.
– Wylałem na ciebie wodę, a nie sok! – powiedział w obronie. – Widać, że jakaś feministyczna perfekcyjna pani domu się znalazła w szkole.
– Nie znasz mnie – prychnęła, po czym odepchnęła go od siebie, lecz zaraz potem została przywarta do ściany, bardzo mocno. Jęknęła z bólu, zacisnęła zęby, próbując uwolnić się. Każdy ruch bolał coraz bardziej. – Puszczaj, albo będę krzyczeć.
Zielonooki prychnął.
– Uważaj mała, bo chyba na dzień dobry znajdziesz sobie wrogów.
– Harry puść ją – usłyszeli dziewczęcy głos. Była to śliczna rudowłosa dziewczyna, która miała piękne loki, oraz urodziwy uśmiech. Była dziesięć centymetrów wyższa od Roselyn, ale miała mniejszy biust od niej. Blondyn złapał ją w pasie i pocałował w skroń. Zaśmiała się słodko, a loczek nie spuszczając z niej oka, odsunął ramię. – Dziękuję.
Uśmiechnęła się szeroko. Roselyn zrobiła parę kroków do przodu, jednak złapał mocno jej nadgarstek, ścisnął i przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał:
– Uważaj na siebie. W tej szkole przeżyjesz koszmar, jakiego jeszcze nigdy nie przeżyłaś.
Serce Roselyn zaczęło bić szybciej, a ręka stała się sina od mocnego uścisku, jakby zaraz jej kości miałyby się połamać. Wysunęła sprytnie rękę i posłała mu zabójcze spojrzenie. Odszedł trochę dalej, po czym zniknął w głębi korytarzu. Blondyn wyszeptał coś do ucha swojej dziewczyny i pobiegł śladami przyjaciela. Rudowłosa dziewczyna uśmiechnęła się do niej przyjaźnie, gdy ta próbowała jakoś osuszyć sweter. Były to próby na darmo. Najważniejsze, że plama szybko uschnie w czasie pobytu w szkole. Roselyn zauważyła, że dziewczyna wysunęła do niej rękę i czeka na uścisk powitalny. Zrobiła to niechętnie.
– Jestem Tamara, dziewczyna tego wariata w blond włosach. Nie przejmuj się Harrym, nie lubi jak ktoś mu rozkazuje, lub spluwa w twarz – odparła. Dziewczyna skinęła tylko głową.
– Jestem Roselyn – uśmiechnęła się lekko i wręcz nieśmiało. Gdy tylko kiwnęła głową, Tamara wyciągnęła drugą rękę, prosząc o plan lekcji. Speszona i zdezorientowana tym co się dzieje podała jej kartkę, a ona od razu się uśmiechnęła.
– Super, jesteś ze mną w klasie – powiedziała uradowana, oddając jej plan.
– Sądziłam, że masz siedemnaście lat – mruknęła, drapiąc się po karku. Niespodziewanie znikąd usłyszały dźwięk dzwonka, co spowodowało skrzywienie na ustach Tamary. Razem poszły w stronę klasy od historii, lecz Tamara zniknęła jak duch w tym tłumie. Roselyn rozglądała się pewien czas, wołając imię nowopoznanej dziewczyny. Możliwe, że chciała uciec od niej, albo nie miała zamiaru iść na lekcje.
Tak też spóźniła się na swoje pierwsze zajęcia w nowej szkole. Klasy były dość zadbane i nowoczesne, ale nauczyciele byli dość surowi i wredni. Pierwszą wredną osobą jednak był Harry, który może przypadkiem wylał na nią tą wodę, ale samo jego zachowanie było karygodne. Za nic nie chciałaby mieć takiego „kolegę”. Zamiast zapisywać notatki z lekcji rysowała różne bazgroły, typu: figury geometryczne, czy samą siebie. Słuchała tylko wyrywki z lekcji, te najważniejsze – reszta ją nie interesowała.
Zajęcia minęły szybko dzięki temu, iż jej głowa była ponad chmury, zastanawiając się nad przedziwnymi rzeczami. Była typem samotnika i rzadko zdarzało się, że z kimś łapie wspólny język. Zawsze zapamięta sytuację z podstawówki, kiedy jej dobra koleżanka zostawiła ją, stając się zupełnie kimś innym niż była. Dlatego uważała, że przyjaźń jest przereklamowana jak każde inne głębokie koleżeństwo.
Sprawdziła kieszeń. Pusta. Teraz na pewno babcia Madeleine będzie zła, gdyż nie dostała swojej herbaty, którą kocha. Najgorsze dla Roselyn było to, iż będzie musiała przebyć kilka kilometrów na piechotę, by dotrzeć bezpiecznie do domu. Nigdzie nie zauważyła swoich pierwszych, dziwnych znajomych. Nawet przed szkołą, czy na przerwach. Jakby zniknęli jak duchy.
Zawsze w torbie trzymała swoje słuchawki i MP3, dzięki czemu powrót do domu stał się przyjemny. Pierwszą piosenkę jaka wyłoniła się z słuchawek była Dark Paradise. Dzięki słuchaniu, jej droga do domu zajęła nie więcej niż godzinę. Jednak zauważyła, że na koszu na śmieci przed wejściem, stoją zaschnięte kwiaty, które już dawno powinny być w koszu. Zaśmiała się pod nosem. Otworzyła drzwi, a w nich poczuła zapach warzyw, ziemniaków i kotletów. Dopiero teraz zrobiła się głodna, a brzuch zaczął głośno burczeć, wołając: „Jeść! Jeść!”. Babcia Madeleine jako pierwsza przywitała wnuczkę, a Roselyn skrzywiła usta, ściągając kurtkę.
– Gdzie moja herbatka, kochanie? – zapytała lekko zniecierpliwiona. Blondynka ściągnęła buty i westchnęła głośno.
– Musiałam wydać pieniądze na autobus, bo okazało się, że moja szkoła leży nieco dalej niż mi mówiono. Kupię jutro, ale będę też potrzebować oszczędności na transport do domu i do szkoły.
– Nic się nie stało – westchnęła smutna, a ramiona starszej kobiety opadły. – Zdarza się.
– Albo nie! Pójdę jeszcze dziś – odskoczyła od miejsca Roselyn.
– Poczekaj, pójdę po drobne – uśmiechnęła się momentalnie babcia. Dziewczyna odwzajemniła gest i znowu musiała na nowo ubierać buty i kurtkę. Było to trochę męczące. Madeleine wróciła z kilkoma monetami i dolarami. – Tiffany jest teraz w pracy, będzie za godzinę, więc obiad również będzie za godzinę.
– Się wie – zaśmiała się. Zsunęła ciężką torbę z ramienia i odłożyła obok szafki na buty. Wyszła z mieszkania i ostatni raz spojrzała na kwiatki, które w sumie było jej szkoda. Długo pobyły na parapecie.
Powoli robiło się ciemno, jednak Roselyn nie zważała na to. Szła wzdłuż dzielnicy Harlem, po czym trafiła na opuszczony targ przy stacji kolejowej, La Marqueta. Czasami po szkole włóczyła się tam, a chęć powrócenia do wspomnień była silniejsza. Miejsce było zaniedbane, zanieczyszczone i idealne dla chuliganów, czy bezdomnych. Rozglądając się, przechodziła przez okolicę, gdy usłyszała znajome głosy. Były to głosy Harry’ego i Tamary. Zmarszczyła czoło i przywarła plecami do zimnej, ceglanej, brudnej ściany, następnie uchyliła głowę móc spojrzeć ich twarze, oraz co robią.
– Musisz mu powiedzieć, wiesz o tym? – Tamara miała założone ręce na piersi, a jej wyraz twarzy był przygnębiający.
– Sądzisz, że jestem głupi? – prychnął, marszcząc brwi.
– Zadzwonisz do niego jeszcze dzisiaj i mu powiesz, okej? Wyślę do ciebie Louisa, by cię przypilnował.
– Geja, który na każdym kroku próbuje mnie poderwać? – prychnął ponownie.
– To jest twój przyjaciel, idioto! – warknęła Tamara, zaczesując swoje włosy do tyłu. Dzięki temu powstało echo, a serce Roselyn przyśpieszyło biciu. Nie wiedziała co myśleć. Miała pustkę. Już nawet zapomniała jaki był cel tej wycieczki. Szybko oprzytomniała, wzięła głęboki oddech i zaczęła biec. Niestety potknęła się o puszkę i runęła z hukiem na ziemię, a dźwięk jaki wydała obracająca się puszka zmieszaną z echem było najgorsze co mogło być.
– Kto tam jest? – wykrzyknął Harry, a jego kroki były głośne. Wstała niechlujnie, po czym pobiegła dalej, lecz nie dalej niż pół metra. Poczuła ból w kostce i ponownie opadła na ziemię jak worek ziemniaków. Próbowała się podnieść, lecz na marne. Ból kostki był okropny. Ujrzała postać Harry’ego, który nie był najwidoczniej zadowolony. Wręcz przeciwnie. Jego mina była surowa, okrutna, a w oczach widziała żarzący się ogień złości. Tamara stała za nim. – To ta pyskata.
– Roselyn, co ty tu robisz? – zapytała lekko zmieszana dziewczyna. Harry kucnął przed blondynką, a ona drżała. Nie z zimna, lecz ze strachu.
– A więc tak ma na imię... – spojrzał w jej piwne oczy, widząc strach i nieufność. – I co by tu z tobą zrobić...
Tamara podeszła do przyjaciela i również przykucnęła.
– Lepiej weź ją do siebie – szepnęła do jego ucha. – Zaopiekuj się jej kostką.
– Wiesz, że w ten sposób nie mogę – mruknął. – To ją zabije.
– Nie ma życia bez ryzyka, sam tak mówisz – odparła. Harry westchnął i dokładnie się jej przyglądnął. Przejechał ręką po jej stopie i złapał mocno za kostkę. Zawyła z bólu, zacisnęła zęby, po czym warknęła na loczka.
– Boli cię? – uniósł brwi.
– Nie, swędzi, wiesz? – starała się uśmiechnąć sztucznie, lecz miała skrzywione usta, a ból był paraliżujący pod każdym względem. Bez słów, wziął ją w ramiona, a ona zacisnęła zęby, próbując powstrzymać przeszywający ból. Harry przyjrzał się jej rysom twarzy, a następnie spojrzał na rudą przyjaciółkę.
– Jeżeli to zrobię i ją zabiję, to przez ciebie będę miał krew na rękach, jesteś tego świadoma? – syknął przez zaciśnięte zęby, a jego gardłowy warkot był bardzo groźny, jednak Roselyn poczuła się dziwnie bezpiecznie w jego ramionach. Tamara kiwnęła głową i pożegnała przyjaciela całusem w policzek.
Roselyn nawet nie chciała myśleć jak wygląda w jego ramionach. Nie chciałaby, aby ktokolwiek kto ją zna widział ją teraz, by potem naskarżyć się jej mamie, lub babci Madeleine. Wtedy już na pewno byłaby martwa. Szli w ciszy, w ogóle się do siebie nie odezwali. Harry patrzył przed siebie, a ona rozglądała się na wschodnią dzielnicę Harlemu.
Po jakimś czasie, stanęli przed bramą do garażu. Wypuścił ją z ramion, oparła dłoń na jego karku, a ona kluczem otworzył garaż, który w mgnieniu oka otworzył się. Ujrzała mnóstwo po obwieszanych plakatów na marmurowych ścianach, trzy duże głośniki, trzy materace, które odgrywały rolę łóżka, lodówkę i oświetlenie. Zielonooki spojrzał na niebo, które prognozowały kolejną ulewę.
– Zbliża się burza, lepiej żebyś została na noc, czego nie popieram, bo nie lubię mieć gości – odparł. Roselyn prychnęła jednak po chwili zorientowała się co powiedział.
– Co?! Ja nie mogę! Jutro jest szkoła. Moja mama mnie zabije, jeżeli nie wrócę – pisnęła. Harry zignorował jej ton, po czym ponownie wziął ją w ramiona i usadowił na łóżku. Miała naburmuszoną minę i w ogóle nie zamierzała siedzieć w miejscu przez całą noc.
– Bieber mnie zabije jeżeli użyję na tobie to gówno – mruknął. Wyciągnął z pod materaca, urządzenie przypominające trochę prostokąt o metalicznym połysku. Przyłożył do jej kostki „prostokąt”, a ona poczuła chłód, zarazem dziwną ulgę. Na jej twarzy pojawiło się zdziwienie i szok. Popatrzył na nią spod rzęs i zmarszczył czoło. – Dziwne...
– Co to jest? – zapytała.
– Mówimy na to Lekarstwo dla łowców – uśmiechnął się lekko. – Ale ciebie powinno to zabić, bo... kurwa...
Przerwał to dzwoniący telefon, a loczek wstał i odciągnął od niej „prostokąt” i schował pod materac, tam gdzie leżał poprzednio. Roselyn w głowie miała pustkę i nie wiedziała co ma robić. 
Bólu już nie czuła. 

1 komentarz:

  1. Jejku, cudowny jest ten rozdział <3 i także bardzo tajemniczy :) czekam na nastęny ;**

    OdpowiedzUsuń