Poranek
dla Roselyn był męką. Pierwszy raz od dwóch miesięcy wstała przed siódmą.
Chodząc jeszcze do starej szkoły, którą niestety rozebrano, i która była
najbliżej jej domu, wstawała piętnaście po siódmej.
Wstała
i wzięła poranny prysznic. Już było dwa razy lepiej niż ostatniego dnia
sierpnia. Żadnych dziwnych odczuć, a jej wyraz twarzy dalej był senny. Ubrana
była w popielaty sweter, świeże spodnie wzięte prosto z prania i wczorajsze
trampki i czapkę. Babcia Madeleine pstryknęła na nią palcami, kiedy stała przed
drzwiami, chcąc je otworzyć. Babcia zawsze pilnowała jej porannego posiłku
przed wyjściem, a uciec przed nią nie było łatwo. Jakby miała oczy dookoła
głowy. Dziewczyna głośno westchnęła i wyciągnęła słuchawki z uszu. Przed nią
pojawiła się kanapka z masłem orzechowym, kakao i jedno jajko. Przewróciła
oczami, po czym usiadła na skrzypiącym krześle, które mogło obudzić połowę
sąsiedztwa. Madeleine jak co poranek parzyła kawę dla swojej córki, a dla
siebie miętową herbatę. Roselyn wzięła trzy wielkie kęsy, aż napuchły jej
policzki jak u chomika. Robiła wszystko, by zostawić pół opróżniony talerz i
móc spokojnie wyjść do szkoły, do której miała dość dalej niż do poprzedniej. W
kieszeni miała adres szkoły, dzięki czemu powinna łatwo trafić.
Niespodziewanie
poczuła jak ktoś zsuwa z jej głowy czapkę, a była to jej mama – Tiffany.
– Hej! – krzyknęła zirytowana i z ustami pełnymi ziarnistego
chleba. Kobieta pokazała czubek swojego języka, a następnie powiedziała:
– Nie chodź w domu w czapce. To nie kulturalne. – Babcia Madeleine
podała świeżo zaparzoną kawę swojej córce, po czym sama usiadła z ciepłą
herbatą przy stole. – Mam nadzieję, że nie będziesz się włóczyć po
księgarniach lub innych sklepach po szkole. Spodziewam się ciebie w domu,
rozumiesz?
Roselyn
kiwnęła niechętnie głową, po czym poprawiła czapkę na głowie. Wypiła kakao
duszkiem, a jajko odstawiła na blat. Wstawiła naczynia do zlewu i pocałowała
mamę i babcię w policzek.
– Roselyn! – krzyknęła za nią babcia, gdy już trzymała za klamkę.
Dziewczyna odwróciła ku niej głowę. – Jak będziesz wracać, kup nowe opakowanie herbaty
miętowej.
– Dobrze, babciu – westchnęła, zamykając za sobą drzwi. Od razu kiedy
stanęła na betonie, rozglądnęła się. Wyciągnęła z kieszeni kartkę z adresem i
poszła w zupełnie inną stronę niż wcześniej chodziła do szkoły.
Oczywiście
co chwilę sprawdzała jaka to ulica, jednak musiała pojechać autobusem, iż było
za daleko, tym bardziej, że szkoła znajdowała się zupełnie gdzie indziej niż
sądziła. Nie było to w centrum Manhattanu. Był w głębi okolic Broadwayu.
Kiedy
wysiadła z autobusu, zapłaciła pieniędzmi, które były przeznaczone na herbatę
dla babci Madeleine i wiedziała, że będzie musiała się tłumaczyć. Szkoła
wyglądała jak szkoła, lecz była trochę większa niż ta, do której chodziła
poprzednio. Wejście do szkoły było na tyle duże, że gdyby gruba ludzi rozeszła
się, idąc w szeregu, starczyłoby mnóstwo miejsca. Spojrzała na kartkę i adres
się zgadzał. Stała przed nową szkołą.
W
środku korytarz był bardzo udekorowany. Szafki również. Jedni Emo, drudzy
wyglądali neonowo, inni byli zwyczajnymi hipsterami, czy też kujonami. Roselyn
czuła się nieswojo. Jak każdy nowy uczeń w nowym miejscu. Każdy pierwszy raz
był dziwny i trudny. I każdy przez to przechodził. Każdy krok był jak
wieczność. Szukała drzwi z tabliczką „Sekretariat”, jednak coś źle jej to
wychodziło. Kiedy w końcu znalazła te drzwi, których szukała weszła do środka.
Kobieta z okularami na nosie spojrzała na nią spod byka. Dziewczyna była lekko
zmieszana tym, więc tylko powiedziała to po co przyszła. Kobieta miała zbyt
dobrą pamięć i znała każdego ucznia, jednak jej nie kojarzyła, więc wiedziała
kto to może być – nowy uczeń.
– Nazwisko – jej głos był udręką.
– Roselyn Flynn – bąknęła, po czym podarowała jej kartkę z planem
zajęć. Spojrzała na kartkę i dokładnie przyjrzała dzisiejszy plan lekcji.
Oczywiście wzięła to co najważniejsze. Gdy tylko wyszła, w ogóle się nie
żegnając, czy dziękując, wpadła niespodziewanie na kogoś wysokiego, płci
męskiej.
Poczuła,
że materiał swetra przykleił się do jej ciała. Została oblana wodą. Podniosła
głowę, chcąc wiedzieć na kim móc się potem zemścić. Był to zielonooki loczek,
który miał lekko rozchylone usta i nie wiedział co powiedzieć. Spiorunowała go
mimo wszystko wzrokiem i warknęła.
– Jesteś ta nowa, no nie? – usłyszała za
sobą irlandzki akcent. Był wesoły i przyjazny. Sama stała się zmieszana, lecz
nic jej nie interesowało jak to, że stoi na korytarzu mokra. Słyszała chichoty
różnych dziewczyn, przez co na twarzy stała się czerwona jak burak. I to nie ze
wstydu. – Ale z ciebie debil, Harry!
Blondyn
podszedł do niej i podał jej chusteczkę, za którą podziękowała i odsunęła się
od drzwi. Jednak nic nie pomogło. Dobrze, że była to woda. Loczek wciąż stał,
nie wiedząc co ma powiedzieć.
– Zamknij się, Niall – powiedział w końcu do swojego
przyjaciela, który ciągle go obrażał. On zaś uniósł ręce w geście obrony, a
Roselyn prychnęła pod nosem.
– Żadnego „przepraszam”, nie znasz? – fuknęła w jego
stronę.
– Wylałem na ciebie wodę, a nie sok! – powiedział w
obronie. – Widać, że jakaś feministyczna perfekcyjna pani domu się znalazła w
szkole.
– Nie znasz mnie – prychnęła, po czym odepchnęła go od siebie, lecz
zaraz potem została przywarta do ściany, bardzo mocno. Jęknęła z bólu,
zacisnęła zęby, próbując uwolnić się. Każdy ruch bolał coraz bardziej. – Puszczaj, albo
będę krzyczeć.
Zielonooki
prychnął.
– Uważaj mała, bo chyba na dzień dobry znajdziesz sobie
wrogów.
– Harry puść ją – usłyszeli dziewczęcy głos. Była to śliczna rudowłosa
dziewczyna, która miała piękne loki, oraz urodziwy uśmiech. Była dziesięć centymetrów
wyższa od Roselyn, ale miała mniejszy biust od niej. Blondyn złapał ją w pasie i
pocałował w skroń. Zaśmiała się słodko, a loczek nie spuszczając z niej oka,
odsunął ramię. – Dziękuję.
Uśmiechnęła
się szeroko. Roselyn zrobiła parę kroków do przodu, jednak złapał mocno jej
nadgarstek, ścisnął i przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał:
– Uważaj na siebie. W tej szkole przeżyjesz koszmar,
jakiego jeszcze nigdy nie przeżyłaś.
Serce
Roselyn zaczęło bić szybciej, a ręka stała się sina od mocnego uścisku, jakby
zaraz jej kości miałyby się połamać. Wysunęła sprytnie rękę i posłała mu
zabójcze spojrzenie. Odszedł trochę dalej, po czym zniknął w głębi korytarzu.
Blondyn wyszeptał coś do ucha swojej dziewczyny i pobiegł śladami przyjaciela.
Rudowłosa dziewczyna uśmiechnęła się do niej przyjaźnie, gdy ta próbowała jakoś
osuszyć sweter. Były to próby na darmo. Najważniejsze, że plama szybko uschnie w
czasie pobytu w szkole. Roselyn zauważyła, że dziewczyna wysunęła do niej rękę
i czeka na uścisk powitalny. Zrobiła to niechętnie.
– Jestem Tamara, dziewczyna tego wariata w blond
włosach. Nie przejmuj się Harrym, nie lubi jak ktoś mu rozkazuje, lub spluwa w
twarz – odparła. Dziewczyna skinęła tylko głową.
– Jestem Roselyn – uśmiechnęła się lekko i wręcz nieśmiało. Gdy tylko kiwnęła
głową, Tamara wyciągnęła drugą rękę, prosząc o plan lekcji. Speszona i zdezorientowana
tym co się dzieje podała jej kartkę, a ona od razu się uśmiechnęła.
– Super, jesteś ze mną w klasie – powiedziała
uradowana, oddając jej plan.
– Sądziłam, że masz siedemnaście lat – mruknęła,
drapiąc się po karku. Niespodziewanie znikąd usłyszały dźwięk dzwonka, co
spowodowało skrzywienie na ustach Tamary. Razem poszły w stronę klasy od
historii, lecz Tamara zniknęła jak duch w tym tłumie. Roselyn rozglądała się
pewien czas, wołając imię nowopoznanej dziewczyny. Możliwe, że chciała uciec od
niej, albo nie miała zamiaru iść na lekcje.
Tak
też spóźniła się na swoje pierwsze zajęcia w nowej szkole. Klasy były dość
zadbane i nowoczesne, ale nauczyciele byli dość surowi i wredni. Pierwszą
wredną osobą jednak był Harry, który może przypadkiem wylał na nią tą wodę, ale
samo jego zachowanie było karygodne. Za nic nie chciałaby mieć takiego „kolegę”.
Zamiast zapisywać notatki z lekcji rysowała różne bazgroły, typu: figury
geometryczne, czy samą siebie. Słuchała tylko wyrywki z lekcji, te
najważniejsze – reszta ją nie interesowała.
Zajęcia
minęły szybko dzięki temu, iż jej głowa była ponad chmury, zastanawiając się
nad przedziwnymi rzeczami. Była typem samotnika i rzadko zdarzało się, że z
kimś łapie wspólny język. Zawsze zapamięta sytuację z podstawówki, kiedy jej
dobra koleżanka zostawiła ją, stając się zupełnie kimś innym niż była. Dlatego
uważała, że przyjaźń jest przereklamowana jak każde inne głębokie koleżeństwo.
Sprawdziła
kieszeń. Pusta. Teraz na pewno babcia Madeleine będzie zła, gdyż nie dostała
swojej herbaty, którą kocha. Najgorsze dla Roselyn było to, iż będzie musiała
przebyć kilka kilometrów na piechotę, by dotrzeć bezpiecznie do domu. Nigdzie
nie zauważyła swoich pierwszych, dziwnych znajomych. Nawet przed szkołą, czy na
przerwach. Jakby zniknęli jak duchy.
Zawsze
w torbie trzymała swoje słuchawki i MP3, dzięki czemu powrót do domu stał się
przyjemny. Pierwszą piosenkę jaka wyłoniła się z słuchawek była Dark Paradise. Dzięki słuchaniu, jej
droga do domu zajęła nie więcej niż godzinę. Jednak zauważyła, że na koszu na
śmieci przed wejściem, stoją zaschnięte kwiaty, które już dawno powinny być w
koszu. Zaśmiała się pod nosem. Otworzyła drzwi, a w nich poczuła zapach warzyw,
ziemniaków i kotletów. Dopiero teraz zrobiła się głodna, a brzuch zaczął głośno
burczeć, wołając: „Jeść! Jeść!”. Babcia Madeleine jako pierwsza przywitała
wnuczkę, a Roselyn skrzywiła usta, ściągając kurtkę.
– Gdzie moja herbatka, kochanie? – zapytała lekko
zniecierpliwiona. Blondynka ściągnęła buty i westchnęła głośno.
– Musiałam wydać pieniądze na autobus, bo okazało się,
że moja szkoła leży nieco dalej niż
mi mówiono. Kupię jutro, ale będę też potrzebować oszczędności na transport do
domu i do szkoły.
– Nic się nie stało – westchnęła smutna, a ramiona starszej kobiety opadły.
–
Zdarza się.
– Albo nie! Pójdę jeszcze dziś – odskoczyła od
miejsca Roselyn.
– Poczekaj, pójdę po drobne – uśmiechnęła
się momentalnie babcia. Dziewczyna odwzajemniła gest i znowu musiała na nowo
ubierać buty i kurtkę. Było to trochę męczące. Madeleine wróciła z kilkoma
monetami i dolarami. – Tiffany jest teraz w pracy, będzie za godzinę, więc
obiad również będzie za godzinę.
– Się wie – zaśmiała się. Zsunęła ciężką torbę z ramienia i
odłożyła obok szafki na buty. Wyszła z mieszkania i ostatni raz spojrzała na
kwiatki, które w sumie było jej szkoda. Długo pobyły na parapecie.
Powoli
robiło się ciemno, jednak Roselyn nie zważała na to. Szła wzdłuż dzielnicy
Harlem, po czym trafiła na opuszczony targ przy stacji kolejowej, La Marqueta.
Czasami po szkole włóczyła się tam, a chęć powrócenia do wspomnień była
silniejsza. Miejsce było zaniedbane, zanieczyszczone i idealne dla chuliganów,
czy bezdomnych. Rozglądając się, przechodziła przez okolicę, gdy usłyszała znajome
głosy. Były to głosy Harry’ego i Tamary. Zmarszczyła czoło i przywarła plecami
do zimnej, ceglanej, brudnej ściany, następnie uchyliła głowę móc spojrzeć ich
twarze, oraz co robią.
– Musisz mu powiedzieć, wiesz o tym? – Tamara miała
założone ręce na piersi, a jej wyraz twarzy był przygnębiający.
– Sądzisz, że jestem głupi? – prychnął,
marszcząc brwi.
– Zadzwonisz do niego jeszcze dzisiaj i mu powiesz,
okej? Wyślę do ciebie Louisa, by cię przypilnował.
– Geja, który na każdym kroku próbuje mnie poderwać? – prychnął
ponownie.
– To jest twój przyjaciel, idioto! – warknęła
Tamara, zaczesując swoje włosy do tyłu. Dzięki temu powstało echo, a serce
Roselyn przyśpieszyło biciu. Nie wiedziała co myśleć. Miała pustkę. Już nawet
zapomniała jaki był cel tej wycieczki. Szybko oprzytomniała, wzięła głęboki
oddech i zaczęła biec. Niestety potknęła się o puszkę i runęła z hukiem na
ziemię, a dźwięk jaki wydała obracająca się puszka zmieszaną z echem było
najgorsze co mogło być.
– Kto tam jest? – wykrzyknął Harry, a jego kroki były głośne. Wstała
niechlujnie, po czym pobiegła dalej, lecz nie dalej niż pół metra. Poczuła ból
w kostce i ponownie opadła na ziemię jak worek ziemniaków. Próbowała się
podnieść, lecz na marne. Ból kostki był okropny. Ujrzała postać Harry’ego,
który nie był najwidoczniej zadowolony. Wręcz przeciwnie. Jego mina była
surowa, okrutna, a w oczach widziała żarzący się ogień złości. Tamara stała za
nim. –
To ta pyskata.
– Roselyn, co ty tu robisz? – zapytała lekko
zmieszana dziewczyna. Harry kucnął przed blondynką, a ona drżała. Nie z zimna,
lecz ze strachu.
– A więc tak ma na imię... – spojrzał w jej
piwne oczy, widząc strach i nieufność. – I co by tu z tobą zrobić...
Tamara
podeszła do przyjaciela i również przykucnęła.
– Lepiej weź ją do siebie – szepnęła do
jego ucha. – Zaopiekuj się jej kostką.
– Wiesz, że w ten sposób nie mogę – mruknął. – To ją zabije.
– Nie ma życia bez ryzyka, sam tak mówisz – odparła. Harry
westchnął i dokładnie się jej przyglądnął. Przejechał ręką po jej stopie i
złapał mocno za kostkę. Zawyła z bólu, zacisnęła zęby, po czym warknęła na
loczka.
– Boli cię? – uniósł brwi.
– Nie, swędzi, wiesz? – starała się uśmiechnąć sztucznie,
lecz miała skrzywione usta, a ból był paraliżujący pod każdym względem. Bez
słów, wziął ją w ramiona, a ona zacisnęła zęby, próbując powstrzymać
przeszywający ból. Harry przyjrzał się jej rysom twarzy, a następnie spojrzał
na rudą przyjaciółkę.
– Jeżeli to zrobię i ją zabiję, to przez ciebie będę
miał krew na rękach, jesteś tego świadoma? – syknął przez zaciśnięte zęby, a jego gardłowy warkot
był bardzo groźny, jednak Roselyn poczuła się dziwnie bezpiecznie w jego
ramionach. Tamara kiwnęła głową i pożegnała przyjaciela całusem w policzek.
Roselyn
nawet nie chciała myśleć jak wygląda w jego ramionach. Nie chciałaby, aby
ktokolwiek kto ją zna widział ją teraz, by potem naskarżyć się jej mamie, lub
babci Madeleine. Wtedy już na pewno byłaby martwa. Szli w ciszy, w ogóle się do
siebie nie odezwali. Harry patrzył przed siebie, a ona rozglądała się na
wschodnią dzielnicę Harlemu.
Po
jakimś czasie, stanęli przed bramą do garażu. Wypuścił ją z ramion, oparła dłoń
na jego karku, a ona kluczem otworzył garaż, który w mgnieniu oka otworzył się.
Ujrzała mnóstwo po obwieszanych plakatów na marmurowych ścianach, trzy duże
głośniki, trzy materace, które odgrywały rolę łóżka, lodówkę i oświetlenie.
Zielonooki spojrzał na niebo, które prognozowały kolejną ulewę.
– Zbliża się burza, lepiej żebyś została na noc, czego
nie popieram, bo nie lubię mieć gości – odparł. Roselyn prychnęła jednak po chwili
zorientowała się co powiedział.
– Co?! Ja nie mogę! Jutro jest szkoła. Moja mama mnie
zabije, jeżeli nie wrócę – pisnęła. Harry zignorował jej ton, po czym ponownie
wziął ją w ramiona i usadowił na łóżku. Miała naburmuszoną minę i w ogóle nie
zamierzała siedzieć w miejscu przez całą noc.
– Bieber mnie zabije jeżeli użyję na tobie to gówno – mruknął.
Wyciągnął z pod materaca, urządzenie przypominające trochę prostokąt o
metalicznym połysku. Przyłożył do jej kostki „prostokąt”, a ona poczuła chłód,
zarazem dziwną ulgę. Na jej twarzy pojawiło się zdziwienie i szok. Popatrzył na
nią spod rzęs i zmarszczył czoło. – Dziwne...
– Co to jest? – zapytała.
– Mówimy na to Lekarstwo
dla łowców – uśmiechnął się lekko. – Ale ciebie powinno to zabić,
bo... kurwa...
Przerwał
to dzwoniący telefon, a loczek wstał i odciągnął od niej „prostokąt” i schował
pod materac, tam gdzie leżał poprzednio. Roselyn w głowie miała pustkę i nie
wiedziała co ma robić.
Bólu
już nie czuła.